Skip to content

Dharma i Karma II

Ming Zhen Shakya

Ming Zhen Shakya (Author)

Fa Yin (Translator)

Dharma i Karma Część II: Karma Autor: Ming Zhen Shakya Tłumaczenie: Fa Yin Karma jest kolejnym ze słów, które najwyraźniej świetnie funkcjonują podlegając werbalnym nadużyciom. Zniekształć je, wypacz, użyj do najohydniejszych celów, a dodasz mu tylko żywotności i siły oddziaływania. Poddaj je torturom upychając je w metempsychotyczny kontekst, a ono zajaśnieje tylko większym blaskiem. Nie jestem pewna czy gliny mi pomogą czy raczej mnie aresztują widząc jak się z nim obchodzę. Żyjemy w naprawdę skomplikowanych czasach.

Zacznijmy od stwierdzenia, czym karma nie jest w kontekście Zen. Karma nie jest ani boską daniną bądź odpłatą, ani też nagrodą czy też karą za czyny popełnione w poprzednim życiu. Nie mieliśmy żadnego poprzedniego życia. Nie, w Zen nie ma czegoś takiego.

Zen wymaga od nas życia w chwili obecnej oraz tego, żebyśmy pozbyli się iluzji odrębnego istnienia w formie niezależnych, samostanowiących o sobie ego. Musimy zrozumieć, że w ostatecznej instancji ego nie istnieje, a stąd wynika, że my jako jednostki też nie istniejemy, nie istnieliśmy także w przeszłości oraz nie zaistniejemy w przyszłości.

Z jednego należy wreszcie zdać sobie sprawę: wszystkie religie na swoim podstawowym poziomie są jedynie środkami cywilizującymi. Zbierają do kupy najróżniejsze grupy dzikusów i narzucają im prawo i porządek, czy im się to podoba czy nie. Zmuszają nas, abyśmy postępowali względnie moralnie, kusząc nas obietnicą nieba czy też coraz to lepszych reinkarnacji, których zwieńczeniem jest urodzenie się bogatą, piękną i naprawdę inteligentną osobą mieszkającą w prestiżowej dzielnicy Filadelfii. Nie stronią również od gróźb wiecznego potępienia czy też coraz to gorszych reinkarnacji, które poprowadzą nas przez dzielnice biedy aż do czegoś najstraszniejszego, co znajduje się na samym dnie Zatoki Delaware.

To oczywiste, że system kar i nagród działa. Któż z nas bowiem wydałby choćby złotówkę na romantyczną kolację nie licząc przy tym na następujące po niej rozkosze, lub też płaciłby podatki nie obawiając się zaproszenia do więzienia wysłanego przez Urząd Skarbowy?

Fakt, że przeczymy możliwości przyszłego życia wypełnionego zasłużoną przyjemnością lub bólem, nie oznacza jednak, że nie doświadczamy któregoś z tych odczuć w życiu obecnym. (Co ciekawe – wielu obserwatorów i jeszcze więcej komentatorów wydaje się wierzyć, że osoby praktykujące Zen zabiegają o całkowite wyzucie się z odczuć przyjemności i bólu. Nirwana wydaje im się stanem podobnym do katatonii, a człowiek doskonały statystą w filmie Georga Romero. Bierzemy takiego Szczęśliwego Buddę, odchudzamy go do 40 kilogramów, jego uśmiech redukujemy do lekkiego grymasu – i tadam, mamy to.) W rzeczywistości my, buddyści Zen, jesteśmy przekonani, że już zwykłe życie może stać się piekłem pełnym goryczy i bólu, a zatem celem praktyk Zen jest przeniesienie nas do błogości Nirwany jeszcze zanim przestaniemy oddychać. Niebo i piekło istnieją, i to istnieją tu i teraz w naszych umysłach. O ile zatem nie ucięto nam głowy, zabieramy nasze niebo i piekło ze sobą, dokądkolwiek się udajemy.

Powiedzmy to zatem wyraźnie. Nasza szkoła Zen może nie uznawać doktryny reinkarnacji, ale to nie znaczy, że sama ta doktryna jest zupełnie nieskuteczna. Każda Ścieżka posiada swój własny kodeks etyczny oraz zasady, które nadają jej znaczenie oraz kierunek – o ile akceptuje się dany system w całości. W tym sensie doktryna reinkarnacji, kiedy bierze się ją jako jeden z elementów konkretnej drogi zbawienia, jest właśnie w obrębie tej drogi doktryną skuteczną. Każda jednakże religia, która zakłada wiarę w reinkarnację, stwierdza jednocześnie, że skoro tylko, dzięki zadanym praktykom, człowiek osiągnie Nirwanę, to od razu zostaje wyzwolony z konieczności kolejnych wcieleń. Czyli, krótko mówiąc, nawet doktryna o reinkarnacji jest używana tylko jako tratwa, pomocna w przeprawieniu się przez rzekę, tracąca jednak całkowicie wartość, kiedy uda się osiągnąć drugi brzeg Wyzwolenia.

Każda z wielkich religii świata mówi o mistycznej drabinie, a ci, którzy po niej się wspinają, nie należą raczej do kasty przestępczej; w ten sposób, unosząc się ponad pospolitymi podnietami nie potrzebują już wcale gróźb czy też obietnic pośmiertnej nagrody. To wcale jednak nie oznacza, że osoby nie zainteresowane ścieżką mistyczną swojej religii, nigdy nie wzniosą się na mistyczne wyżyny. Wznoszenie się zależy od Łaski. Postęp zwyczajnej osoby jest podobny do trudnej trasy wspinacza górskiego. Nie osiągnie szczytu ten, kto okrąża podstawę góry, albo przeskakuje z jednej ścieżki na drugą. Osiągnie go natomiast ten, który trzyma się jednej ścieżki, podążając nią od początku do końca, decydując się kroczyć nią z pełną wiarą, akceptując zarówno wszystko, co już rozumie, jak i to, czego pojąć jeszcze nie potrafi. Wszystko i tak w końcu stanie się jasne, o ile nie ulegnie pokusie wplatania własnych interpretacji pomiędzy dogmaty i zasady doktryny, albo nie porzuci ścieżki idąc za pseudo-naukami New Age jakiegoś Nattiego Bumppo – jednego z owych wygadanych poszukiwaczy prawdy, którzy, jak tylko uda im się przypadkiem natknąć na jakiś jeden prosty odcinek drogi, od razu gotowi są poprowadzić całe tłumy na samiutki szczyt.

Zen jest alchemicznym zwieńczeniem procesu integracji archetypów. Osiągnięcie tego celu jest tożsame z ekstazą boskiego zjednoczenia, która z kolei przekłada się na najwyższy spokój płynący z odczucia pełni – bycia całkowicie niezależnym i odpornym na manipulacje innych. Zen nie jest terapią grupową ani cieplutkim, milutkim poczuciem wspólnoty pod okiem jakiegoś przypadkowo boskiego mistrza. Zen to nie klub. Zen to religia.

Nieobecność w Zen pojęcia karmy jako zadośćuczynienia za przeszłe błędy bądź zasługi nie oznacza jednak nieobowiązywania przysłowia: „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”. Wprost przeciwnie, wydaje się, że problemy zwalają się na głowę właśnie problematycznym ludziom. W podobny sposób, działania płynące ze szczodrości często odpłacane są w bardzo przyjemny i najmniej oczekiwany sposób. Potoczne rozumienie słowa karma jest zatem użyteczne i, jak się wydaje, trafne. Czyny egoistyczne, ukierunkowane na własną korzyść, charakteryzują ludzi, którzy nie znają innego sposobu na współżycie, jak tylko manipulowanie innymi dla osiągnięcia znaczenia społecznego. Ich machinacje zawsze gdzieś się załamują, bądź wymykają się spod kontroli, wpędzając ich samych w poważne tarapaty. Z kolei czyny płynące ze szczerej życzliwości nie potrzebują motywacji w postaci obietnic przyszłej nagrody, a posiadając taki Nirwaniczny charakter powodują namnażanie się kolejnych aktów dobroci – zgodnie z prawem mówiącym, że duchowa dobroć jest zaraźliwa. Nie ma zatem nic złego w przywoływaniu pojęcia karmy jako namowy do postępowania zgodnie z maksymą: „Nie czyń drugiemu co tobie niemiłe”. To jest po prostu zdrowy rozsądek zastosowany do moralności.

Podsumujmy zatem nasz wywód o tym, czym karma nie jest, stwierdzeniem, że ludzie, którzy nadal mają skłonność do zabijania, gwałcenia, rabunku czy też pretendują do obejmowania ważnych stanowisk w strukturach duchowych, powinni trzymać się z dala od świętych przybytków Zen. Jeżeli natomiast chodzi o wymądrzania amatorów, to naprawdę słyszeliśmy już zbyt wiele, począwszy od mylenia świerzbu w kroczu z rozbudzeniem energii Kundalini, poprzez przyrównanie nagłego wyrwania ze snu na jawie do Satori, aż po przekonanie, że Zjawisko Purkiniego jest tym samym co poświata auralna w stanie Kensho. Naprawdę za dużo już tych głupot.

W porządku – jeżeli karma tym wszystkim nie jest, to czym zatem jest?

Pomimo, iż już pisałam o karmie w wielu moich innych artykułach, spróbuję podejść teraz do tej kwestii nieco inaczej.

Karma to działanie – ciągłe, niemające końca działanie, które w każdym momencie współtworzy samsaryczną sieć przyczyn i skutków. A każdy z tych momentów to zwykłe „teraz”. Wszystko płynie, powiedział Heraklit – i wiedział, co mówi. Tak jak nie ma żadnych trwałych, niezmiennych rzeczy, tak też nie ma dających się wyodrębnić konkretnych skutków, które mogłoby być przypisane danej konkretnej przyczynie. Na każdy skutek składa się nieskończona liczba przyczyn. A ponieważ wszystko nieustannie jest w ruchu, nie ma czegoś takiego jak czas zero. Tabliczka nigdy nie jest tabula rasa. Jedną z najtrudniejszych do pokonania przeszkód w Zen jest zrozumienie, że czyjekolwiek działania w jakiejkolwiek chwili nie płyną z wolnej woli. Dodatkowo, nie jest możliwa zasadna ocena czynu jako dobrego lub złego, ponieważ zawsze pozostaje otwarta kwestia „w stosunku do czego”, której nie sposób ostatecznie rozstrzygnąć. Lis zabija zająca i zabiera zdobycz do swojego legowiska – co jest dobre dla lisiątek, którym uda się dzięki temu uniknąć śmierci głodowej, a złe dla zajączków, którym się to nie uda. Idąc dalej tym tropem, nie jesteśmy w stanie stwierdzić, jakie inne zdarzenie miałoby miejsce gdyby właśnie to jedno się nie wydarzyło.

Na pewno zgodzimy się, że zabicie ośmioletniego dziecka jest okropieństwem, ale nie da się tego stwierdzić bezwarunkowo. Dla zobrazowania tej kwestii przytoczmy kawał z okresu II Wojny Światowej:

Adolf Hitler, zdeklarowany miłośnik astrologii, radzi się astrologa z pytaniem, na kiedy gwiazdy przewidziały jego śmierć. Astrolog, mając słuszne powody obawiać się swojego klienta, bada jego horoskop i stwierdza” Gwiazdy mówią, że umrzesz podczas żydowskiego święta”. „Kiedy jest to święto?” pyta Hitler. Astrolog jąkając się mówi: „Nie wiem”. Hitler wyzywa go od głupców i żąda natychmiast podania daty. „Mój Fuhrerze,” wyjaśnia łagodnie astrolog, „którykolwiek dzień, w którym umrzesz, będzie żydowskim świętem.”

Jak ktoś świadomy okropieństw II Wojny Światowej poczułby się, gdyby jednak miało się okazać, że Adolf Hitler został zabity w strzelaninie podczas swojej codziennej drogi do szkoły? Ale któż mógł to wszystko wcześniej przewidzieć? Nikt. Co więcej, któż może zgadnąć co jeszcze mogłoby się wówczas wydarzyć, co mogłoby mieć nawet gorsze konsekwencje niż dojście Hitlera do władzy? Nieskończenie wiele przyczyn składa się na każdy skutek, a ten ze swojej strony, stając się samemu przyczyną, wnosi swój wkład w wywołanie nieskończenie wielu kolejnych skutków. Nie istnieje sposób na dokładne wydzielenie pojedynczego zdarzenia, aby je pochwalić lub zganić, na usunięcie choćby jednego węzła z całej sieci bez wywarcia wpływu na pozostałe jej elementy. Nie możemy być nawet pewni tego, czy dane zdarzenie jest tak naprawdę dobre czy złe, gdyby patrzeć na nie nieco spoza bezpośredniej perspektywy. Czy istniała tylko jedna przyczyna II Wojny Światowej? Nie. Przyczyn było nieskończenie wiele.

Historia jest zapisem samsary. Usiłuje ona wyizolować i przebadać przyczyny danego zjawiska, pojedynczo bądź w grupach, co w ostatecznej instancji nie tylko, że jest niemożliwe, ale w obliczu faktu, że każde pokolenie i tak wszystko na nowo przerabia, jest zwykle stratą czasu. I Wojna Światowa ani nie zapobiegła ani nie przyczyniła się do II Wojny Światowej. W samarze rzeczy nie są tak proste.

W Zen celem jest to, żeby znaleźć się w tak dobrym miejscu, w tak duchowo satysfakcjonującym miejscu – co w praktyce może oznaczać jedynie transcendentne doświadczenie Nirwany – że jeżeli dano by nam możliwość przeżycia naszego życia ponownie, to nie zmienilibyśmy w nim ani jednego detalu, bez względu na to, jak bolesny detal by to był. Zmiana choćby jednego wydarzenia mogłaby bowiem uruchomić lawinę innych wydarzeń, które w konsekwencji mogłyby wyrzucić nas poza obręb ścieżki, która przecież tak czy inaczej doprowadziła nas do tego tak bezpośredniego i jednoczącego kontaktu z Bogiem.

Data gwiezdna 3134.0. Z powodu wypadku w zakrzywieniu czasoprzestrzeni, doktor McCoy zostaje teleportowany na ziemię w momencie Wielkiej Depresji lat 30-stych XX wieku. Kirk i Spock przybywają z misją odszukania go, a Kirk zakochuje się w młodej, słodkiej pracowniczce socjalnej Edith Keeler. Kiedy Edith zapada na zdrowiu, McCoy usiłuje jej pomóc, jednak Kirk uświadamia sobie, że jeżeli ona przeżyje, to rozkręci ruch pacyfistyczny na tak wielką skalę, że USA włączą się do II Wojny Światowej zbyt późno, co z kolei da nazistowskim Niemcom wystarczająco dużo czasu na skonstruowanie bomby atomowej i wygranie wojny. Gdyby zmienić przebieg choćby jednego życia, jedno malutkie wydarzenie, to historia mogłaby przybrać całkowicie inny obrót. McCoy nie może usunąć jednego węzła z karmicznej sieci, nie wpływając jednocześnie na jej wszystkie pozostałe elementy. Linia życia Edith Keeler jest już bowiem wpleciona w sieć wielu innych żyć.

O ile wspaniale było przyglądać się młodziutkiej Joan Collins w roli Edith, to o ile wspanialej mógłby wyglądać scenariusz (ale któż by to zrealizował?), w którym Kirk, mając te wszystkie złe przeczucia, sam załatwiłby młodego Adolfa (może Joan mogłaby wtedy grać jego Mutter).

Właśnie – dlaczego zatem nie zdecydował się sięgnąć w ten sposób do samego źródła zła? Ano z tego właśnie powodu, że gdyby nie Hitler i jego przesądność, to nie doszłoby do obrony Normandii, a Enterprise nie odbywałby teraz swojej misji. Tylko, że wówczas inny Fuhrer mógłby zainwestować jeszcze więcej środków w Wernera von Brauna i Peenemunde, a wtedy cała zachodnia półkula mogłaby wznosić okrzyki „Sieg Heil”. (Zrobię teraz mała dygresję i przywołam artykuł z Harpera, z okresu mniej więcej Sputnika i naszego żałosnego programu rakietowego Vanguard, w którym bardzo chwalono stację ABC, która jako jedyna przekazała informację o tym, że na przylądku Canaveral, przed obiadem dochodziło z głośników słowo „Achtung!”). Tak, sprawy mogłyby potoczyć się całkiem inaczej dla Spocka, Kirka, McCoya i wszystkich innych nas, wielbicieli Star Treka. Trudno to sobie wyobrazić, ale mogłoby być naprawdę jeszcze gorzej.

Karma jest siecią przyczyn i skutków… samsarycznej gry akcji i reakcji, w którą jesteśmy uwikłani. Z danego powodu wydarza się jedno, z innego powodu wydarza się drugie, i nie ma sensu osądzać czy któreś spośród przyczyn bądź skutków są dobre czy złe. Pewne jest to, że istniejemy tu i teraz. Udało nam się przetrwać aż do momentu, w którym jesteśmy w stanie zastanowić się nad swoim położeniem. Inny bieg wypadków mógłby spowodować, że w ogóle nie byłoby nas pośród świadomych ocalałych. Pozostaje zatem jedno pytanie: „Czy jesteśmy wystarczająco zainspirowani, żeby odwrócić uwagę od świata i poszukać schronienia w Buddzie?”

Osobie praktykującej Zen wystarczy prosta akceptacja faktu, że wszechświat jest mechaniczny, a Bóg pogrywa sobie z nim w kości. Nie jesteśmy w stanie zapragnąć czegokolwiek duchowego nie będąc do tego uprzednio zainspirowani. Ci z nas, którzy maja wystarczająco dużo szczęścia, znajdują się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie… Duch w nas wstępuje i zostajemy uniesieni. Powstajemy jak kwiat lotosu z zastałej wody i rozkwitamy, nieskalani przez paskudne doświadczenia poprzedzające moment, w którym szczęśliwie doznaliśmy inspiracji – tę cudowną szansę.

Podkreślmy – rodzimy się już z pewnym skłonnościami, pewnymi odziedziczonymi tendencjami i talentami, silnymi i słabymi stronami, które zrealizują się bądź też nie, w kolejach naszego życia. Wiele rzeczy z otaczającego nas świata może nam albo pomóc albo nam zaszkodzić. Dorastamy nie będąc świadomi, kiedy proces kształtowania się kończy. W którym momencie przestajemy być uczniami a stajemy się czeladnikami czy też mistrzami? W dniu, w którym budzimy się stwierdzając, że dziś są nasze 18-ste bądź te 21-sze urodziny? Nie…to wszystko jest raczej nieustającą, mechaniczną grą przyczyn i skutków, w dziedzinie możliwości i faktów; i nic się tu nie może zmienić aż do momentu, w którym poczujemy w sobie obecność czegoś boskiego.

Wola jest wolna tylko dla tych, którym udało się wyzwolić i uzyskać przez to wolność w kierowaniu nią. Wszyscy inni łudzą się sądząc, że są panami swojego losu. Są oni bowiem uwikłani w sieć karmy, tego uwarunkowanego z każdej strony świata ciągłej zmiany, w którym zmienia się nie tylko otoczenie zewnętrzne, lecz zmieniają się także oni sami, obserwatorzy tego otoczenia.

A teraz ostatnie słowo dotyczące dwóch praktycznych zastosowań nauki o karmie. Pierwszym jest pewna technika medytacyjna, w której osoba koncentruje uwagę na swoich własnych myślach czy doświadczeniach i stara się prześledzić wstecz różne przyczyny, które do nich doprowadziły. Pomijając już fakt, że praktykujący może dzięki niej wpaść w głęboki stan medytacji, może on także odnieść przy okazji wiele etycznych korzyści. Jeżeli odczuwa on dumę z tego, co udało mu się kiedyś dokonać, to powinien medytować nad wszystkimi warunkami, składającymi się na ten jego sukces – nad wszystkimi sprzyjającymi okolicznościami, które w sposób istotny go umożliwiły. Nawet jeżeli było tak, że człowiek działał w sposób naprawdę niezależny i na przykład ukończył uniwersytet oraz uczelnię medyczną, to i tak znaczną część zasługi musi przypisać dobrym genom, zdrowemu odżywianiu czy też właściwemu wychowaniu, które sprawiły, że nie był tak dalece jak mu się wydaje panem na własnej zagrodzie. Podobnie też, jeżeli czuje głęboki wstyd za coś, co kiedyś zrobił, to może spróbować wrócić myślą do powodów swojego postępowania i ujrzeć dokładniej wydarzenia, które go do niego przywiodły. Już choćby częściowe zrozumienie przyczyn danego zdarzenia jest w stanie rozwinąć w człowieku ogromną ilość wyrozumiałości, wdzięczności czy empatii. Drugie zastosowanie nauki o karmie polega na podejściu do samego działania jako praktyki i ofiary. Prosta, ale zdecydowana zmiana w nastawieniu jest w stanie przemienić niewdzięczny obowiązek w szansę nabrania pokory, umniejszenia dumy i nabycia łagodnego, duchowego stosunku do innych. Wykonuje się wówczas daną pracę nie po to, żeby na nasze konto wpłynęła pensja, albo też aby uniknąć krytyki lub zyskać uznanie, ale jako budującą praktykę, ofiarę złożoną Dharmie. Kiedy rezygnujemy z lgnięcia do owoców naszej pracy i poświęcamy tęże pracę w ofierze na ołtarzu Buddy, przyczyniamy się tym samym jeszcze bardziej do jakości naszego wytworu. Jak to mówią architekci, „Bóg tkwi w szczegółach.”

Dodatkowo, skupienie na samym zadaniu sprawia, że czas upływa szybko, a my, nie odczuwając nudy i rozproszenia, pracujemy dużo wydajniej. Nieważne przy tym, jak podrzędna jest to praca – praktyka tej medytacji wymaga skupienia uwagi na samym działaniu, przy jednoczesnym starannym odrzucaniu towarzyszących jej zewnętrznych myśli i bujania w obłokach. W ten sam sposób wykonuje się także medytację chodzącą. Medytujący ogranicza swoja uwagę do samych tylko kroków, na przykład uświadamiając to sobie w taki sposób: „teraz przenoszę ciężar ciała na lewą stopę i podnoszę równocześnie prawą stopę, którą z kolei przenoszę do przodu i stawiam na podłodze…” i tak dalej.

Karma joga wymaga od nas jedynie, abyśmy pracowali wyłącznie dla przyjemności, która płynie z samego faktu możliwości jej wykonania, a także bezinteresownego odcięcia się od jej owoców. To oczywiście nie znaczy, że odmówimy przyjęcia zapłaty, kiedy zapłata się nam należy, lecz że dodamy do naszych czynności pewną duchową wartość, a samą pracę uczynimy „modlitwą w ruchu.”

Nasza praca jest przecież tylko tym, co robimy. Nie jest tym, czym jesteśmy.

Print Friendly, PDF & Email